Ten film kojarzy mi się z wielką różową landrynką, jest taki lekki, choć trochę przesłodzony. Postać
Holly, która w założeniu miała pewnie być zabawna i urocza, mnie zwyczajnie denerwowała swoim
egoizmem i ignorancją. Fabuła nie jest specjalnie nowatorska ani wciągająca, co nie zmienia faktu,
że film miło się ogląda.
Oczywiście muszę też wspomnieć o plusach - wspaniale ukazany Nowy Jork, piękne stroje z lat 60,
oraz szarmanccy, niesamowicie przystojni dżentelmeni, na których aż miło popatrzeć...
Podsumowując, nigdy nie nazwałabym tego filmu "dziełem wszechczasów", natomiast polecam go
jak najbardziej na deszczowe i ponure dni :)
Mnie z filmu podobała się tylko Holly i Nowy Jork. Fabuła totalnie słaba, strasznie "płaskie" charaktery. Spodziewałam się czegoś więcej po takiej legendzie jaką niewątpliwie jest ten film.
Truman Capote gdy pisal Sniadanie u tiffanego - bo na podstawie jego powiesci jest scenariusz i film- mial w zamysle glowna boahterke grana przez Marilyn Monroe- jak ogladalam film to po prostu wyobrazalam sobie jakby ona tam zagrala - mysle ze byloby po prostu genialne. Czytajac ksiazke po prostu przed oczyma mialam MM, to jest napisane pod nia i ona powinna grac w tym filmie. Audrey Hepburn nie umiala wydobyc komicznosci i dramatyzmu z postaci Holly ( troche zbyt dretwa do tej roli).
Zgadzam się. Z jednej strony, lubię Audrey, ale z drugiej uważam, że jako aktorka była nieco przereklamowana. I w "Sniadaniu..." nie wypadła tak dobrze, jak niektórzy twierdzą. W niektórych momentach (np gdy ma koszmar, śpiąc w ramionach Paula) wręcz słabo.